Praktyka jogi jest czymś, co nieustannie się zmienia. Nie chodzi tylko o zakresy w ciele, czy obserwowanie emocji, które się w nim odkładają. Nie chodzi również o to, że z czasem dostrzegamy, iż ćwiczenia oddechowe czy medytacja to równie ważny element praktyki. Joga zawsze była dla mnie czasem i przestrzenią tylko dla siebie. To był (i nadal jest!) mój magiczny rytuał, który pomagał mi poddawać się wnikliwiej samoobserwacji i introspekcji. Na macie nie wykonuję dziwnych pozycji, ale praktykuję uważność i umiejętność bycia z tym, co jest. Moja praktyka się zmieniła, ponieważ jedna duszyczka zapragnęła zamieszkać razem z nami. Od tego momentu moje drishti stało się bardziej rozbiegane i jeszcze nie nauczyłem się nad nim zapanować.
Na początku śmiałem się, że wszystko jest po staremu. Ponownie zacząłem praktykować około 5 rano, aby skończyć, gdy tylko Iwo otworzy oczy i zacznie uśmiechem witać świat. Przez te wszystkie lockdowny trochę się przestawiłem, ale było mi z tym dobrze. Poza lekkim poczuciem niewsypania i zmęczenie z radością wdrażałem się w to, jak być tatą. Po powrocie z Indii Iwo również się przestawił i prawie równo ze mną zaczął witać dzień. Nie widziałem innej opcji jak posadzić go z boku i pozwolić, żeby brykał obok mnie, a ja sobie będę beztrosko praktykował jogę. Niestety to założenie było tylko w mojej głowie. Z biegającym wszędzie maluchem nie ma flow i nie ma skupienia. To znaczy jest, ale zupełnie gdzieś indziej. To fascynujące widzieć jak mały człowiek obok mnie z dnia na dzień rozwija swoje umiejętności. Na razie ciągle jest na etapie opanowywania swojego fizycznego pojazdu. Chwyta w rączki i wkłada do buzi wszystko, co znajdzie wokół siebie. Fascynuje się detalami takimi jak metki czy szeleszczące przedmioty. Zaczyna wstawać, podciągać się na wszystkim do pionu i z nieziemskim uśmiechem pada co chwilę na pupę. Ma przy tym mnóstwo zabawy. Chwieje się jak bańka wstańka i nierzadko wywija fikołka na ziemię. Więcej w tym strachu i przerażenia, ale jego płacz wyrażnie pokazuje, że w tym momencie to jednak jedna z najtragiczniejszych rzeczy na świecie. Co wtedy? Przerywam praktykę, przytulam, całuję. I tak wiele, wiele, wiele razy. Gdy kiedyś skupiłem się na trudniejszej pozycji dopiero po chwili zobaczyłem, że od dłuższej chwili podgryza ze smakiem wieprzowe ucho, które podkradł Surji. Takie rzeczy w domu jogina!
Gdy masz małe dziecko musisz być gotowy na to, że praktyka jogi zostanie przerwana w każdym momencie. Dziecko może potrzebować uwagi, a ty musisz być elastyczny i gotowy, by poświęcić mu czas. Nie ważne czy robisz kapotasane, szpagat, czy stoisz na głowie. Również zwinnie musisz wyjść z tej pozycji, jak do niej wszedłeś. Dziecko potrzebuje opieki i uwagi, więc nie mogę oczekiwać, że moja praktyka będzie ciągła i nieprzerwana. Na początku dosłownie trafiał mnie szlak. Co tylko się rozkręciłem, to musiałem zaraz przerywać. W moim odczucie joga uczy przeżywać emocje bardziej świadomie i intensywniej, dlatego i ten “szlak” miał w sobie niezły ładunek. To przerywanie praktyki okazało się ważną częścią procesu odpuszczania. Są w życiu większe priorytety niż założenie nogi za głową, a ten mały bąbel na swój nieświadomy sposób pozwolił mi to zrozumieć i zaakceptować.
Praktyka jogi nie tylko zależy od naszego samopoczucie, diety, pory roku czy pełni lub nowiu, ale również od energii, która panuje w domu. A odkąd jest z nami Iwo ta energia jest zupełnie inna. To również należy zaakceptować i umiejętnie się do niej dostroić. Tak, aby w życiu było jak najmniej wewnętrznego tarcia, który może wywołać trawiący wszystko ogień. Joga nauczyła mnie akceptacji i odpuszczania. Czasami nie warto marnować własnej energii i walczyć z przeciwnościami, a najefektywniej jest płynąć z nurtem. W swoim własnym stylu oczywiście, ale niekoniecznie pod prąd. To jak w taoistycznej zasadzie “wu wei”. Musimy pozwolić rzeczom istnieć zgodnie z ich naturą, a zdarzenia mają biec tak jak mają biec i już. Działamy ale nie staramy się forsować niczego na siłę. Działamy w sposób naturalny, nie zakłócający naturalnego przepływu rzeczy, zamiast forsować jedynie swoją własną słuszną wizję. Określiłbym to mianem harmonii. Porzucam kontrolę i poddaję się. Tylko w ten sposób możemy czynić dobro bez wysiłku. W drodze do oświecenia powinniśmy przestać dążyć do rzeczy nierzeczywistych , które sprawiają, że nie możemy zobaczyć swojego prawdziwego “Ja”.
Naszą praktykę powinniśmy w naturalny sposób dostosowywać do każdej życiowej sytuacji. Zbyt dużej ilości pracy, przeprowadzki, rodzinnych wakacji i każdych innych okoliczności. Joga ma nas wspierać w codziennym życiu a nie być wyuczoną nerwicą natręctw. Stąd ostatnio w mojej praktyce więcej Sekwencji Księżycowej, czy omijanie trudniejszych pozycji jeśli nie zdążyłam dobrze rozgrzać ciała. I to jest całkowicie w porządku. Joga jest dla mnie, a nie ja dla jogi. Ma być dla mnie wytchnieniem i regeneracją w trudach codziennego dnia. Na pewno nie przyczyną frustracji.
Omijam trudne pozycjie nie dlatego, że chcę zachować więcej energii na resztę dnia. Zaawansowana praktyka wymaga dużego skupienia. Kontuzje i przeciążenia biorą się z tego, że nasza uwaga jest na zewnątrz, a nie w naszym ciele. Wymaga prawdziwego bycia “tu i teraz”. Niepotrzebne myśli w trakcie praktyki odciągają naszą uwagę od tego, co wydarza się w danym momencie. I nie muszą to być myśli skierowane na biegającego wszędzie bąbla, ale nawet myśli o kolejnej pozycji, która czeka na nas w sekwencji. Zamiast być w tym, co dzieje się “teraz” jesteśmy nieobecni. To najprostsza droga do kontuzji w jodze, a ich staram się unikać jak najbardziej. Zwłaszcza teraz, gdy potrzebujemy z Sylwią dużo siły, by dźwigać naszego 12 kilogramowe maleństwo.
Nie raz myślę sobie, że jak Iwo nasiąknie moją praktyką od małego, być może pewnego dnia sam z siebie stanie na macie. I znajdzie w tej praktyce coś, co poprowadzi go przez życie. W sumie Iwo już wcześniej praktykował dużo jogi w brzuszku Sylwii. To były naprawdę piękne chwile, gdy prawie codziennie razem stawaliśmy na macie. Sylwia po swojemu, a ja po swojemu. Każdy dla siebie, ale zawsze razem. To chyba najlepiej odzwierciedla nasze 20 lat wspólnych przygód. Obecne poranki, gdy bąbel śmiga po podłodze i jest dosłownie wszędzie, to nie tylko możliwość spędzania czasu razem, ale poznawania go i budowania prawdziwych więzi, które są podstawą do bycia dobrym rodzicem. I to cenię teraz najbardziej.